Kiedy w latach 50. i 60. XX w. ujarzmiono atom i zastosowano uzyskaną z niego energię do celów pokojowych, rozpoczął się istny wyścig wyobraźni, w ramach którego snuto coraz to śmielsze i bardziej oderwane od rzeczywistości wizje potencjalnego wykorzystania nowego i – jak się wydawało – niemal nieskończonego źródła zasilania. Samochody miały w krótkim czasie zacząć latać, a całą ciężką pracę wykonywać za ludzi maszyny, rzecz jasna o napędzie jądrowym. Z łodziami podwodnymi i statkami poszło stosunkowo gładko, dlatego pomysł podchwycili projektanci aut.
Perspektywy i oczekiwania były równie wielkie, jak jęk zawodu, który dało się usłyszeć, gdy uświadomiono sobie, jakie komplikacje należałoby pokonać, by atomowe samochody mogły w ogóle wyjechać na drogi. Po pierwsze, planowane na początku do zastosowania reaktory byłyby za małe, by zainicjować reakcję łańcuchową, chyba że wykorzystywałyby wysoko zaawansowane materiały, do jakich dostęp miało wówczas tylko wojsko. Tyle że wtedy każda, najdrobniejsza nawet stłuczka prowadziłaby do powtórki wydarzeń z Hiroszimy, chociaż na mniejszą skalę.
Pozostawała jeszcze kwestia ochrony pasażerów przed promieniowaniem. Niesieni na fali hiperentuzjazmu projektanci zakładali, że w krótkim czasie powstaną lekkie materiały ochronne lub zostaną opracowane pola siłowe (!). W praktyce okazało się, że aby ocalić jadących od zabójczego wpływu radiacji, konieczne byłoby stosowanie płaszczy ołowianych o masie... 50 ton. Radosna twórczość trafiła do szuflad, choć wcześniej na świat przyszło kilka lub kilkanaście pojazdów koncepcyjnych. Wiele z nich było tylko modelami w skali, inne nie zeszły nawet z tablic kreślarskich, a żaden na pewno nie miał działającego reaktora, ale warto przyjrzeć się im po latach i wspomnieć je jako ciekawostkę – jeśli nie z łezką w oku, to chociaż z uśmieszkiem politowania na ustach.
Arbel Symétric (1958)
Choć większość pomysłów na atomowe samochody zrodziło się w głowach inżynierów amerykańskich, swój udział w tym szaleństwie miała też Europa. Dawno zapomniana firma Arbel od początku lat 50. pracowała nad oszczędnymi samochodami (zaproponowali np. hybrydę spalinowo-elektryczną, wyposażoną tylko w jeden pedał, którego naciskanie powodowało przyspieszanie, a zwolnienie – automatyczne hamowanie), pośród których znalazł się także ten, napędzany przez reaktor zasilany wkładami z odpadów radioaktywnych. Podobno nie trzeba go było wyłączać częściej niż raz na 5 lat. Jakby tego wszystkiego było mało, samochód wyposażono we fluorescencyjne, świecące w ciemności zderzaki. Żeby inni uczestnicy ruchu drogowego wiedzieli, że za moment uderzy w nich auto o napędzie termonuklearnym.
Ford Nucleon (1958)
Koncept Forda z tego samego roku wyglądał znacznie bardziej futurystycznie, choć opierał się z grubsza na tych samych założeniach, co Arbel. Miał też co nieco wspólnego z atomową łodzią podwodną, gdyż faktyczne źródło napędu stanowił w zamyśle silnik parowy zasilany przez miniaturowy reaktor jądrowy zamontowany z tyłu. Zapas paliwa miał wystarczyć na 8000 km bez konieczności uzupełniania. Innowacja polegała jednak na tym, że pokładową „elektrownię” wymieniałoby się w całości na nowy, gotowy do pracy zespół, a regeneracją zużytego reaktora zajmowałby się wyspecjalizowany zespół serwisantów. Kabinę przesunięto nienaturalnie daleko do przodu, by maksymalnie odsunąć kierowcę i pasażerów od źródła promieniowania, ale żeby miało to jakikolwiek sens, Nucleon musiałby mieć chyba z kilometr długości i ważyć tyle, co Statua Wolności (za sprawą ołowiu, oczywiście). Brak przełomu w kwestii lekkich materiałów chroniących przed radiacją sprawił, że nuklearny Ford pozostał tylko modelem w skali. Można go obejrzeć w muzeum Henry'ego Forda w Dearborn.
Simca Fulgur (1958)
Kolejna propozycja z Europy, tym razem od dużo bardziej znanego producenta niż Arbel, choć również już nieistniejącego. Ten pojazd godny George'a Jetsona (choć jeżdżący na kołach, a nie latający) nigdy nie miał być produkowany, a jego prezentacja w Genewie w roku 1959 stanowiła próbę przewidzenia, jak będą wyglądać samochody w roku 2000. Jeśli chodzi o wygląd i napęd (oczywiście jądrowy), przepowiednia okazała się chybiona, ale słusznie przewidziano głosowe wydawanie poleceń i sterowanie za pomocą radaru. Co ciekawe, Fulgur miał tylko dwa koła, a równowagę zapewniał mu inny modny w latach 50. minionego stulecia wynalazek – żyroskopy.
Studebaker-Packard Astral (1957)
Choć Astral powstał wcześniej niż Simca Fulgur, jego konstruktorzy zawczasu uznali montaż dwóch kół za rozrzutność i zastosowali tylko jedno. Równowagę zapewniał naturalnie żyroskop, a pojazd ponoć mógł się unosić nad wodą jak poduszkowiec (tzn. mógłby, gdyby prototyp był w pełni funkcjonalny i wyposażony we wszystko, co wymyślili jego autorzy). Ochronę pasażerów przed promieniowaniem, a cały samochód przed kolizjami miało chronić pole siłowe (cóż by innego?). Śmiała, nawet jeżeli kompletnie oderwana od rzeczywistości, wizja projektantów nigdy nie została zrealizowana – marki Studebaker i Packard zniknęły z rynku pod koniec lat 50.
Ford Seattle-ite XXI (1962)
Astral ze swoim jedynym kołem mógł podążać ścieżką minimalizmu, a tymczasem Ford wybrał drogę „więcej znaczy lepiej”. Bo jak inaczej wytłumaczyć montaż trzech osi jezdnych? Nie wiadomo, ale trzeba przyznać, że Seattle-ite (gra słów powstała z połączenia słów satellite i Seattle – nazwy miasta, gdzie po raz pierwszy zaprezentowano auto) miał też kilka zdroworozsądkowych rozwiązań, jak np. interaktywną nawigację komputerową czy systemy informacyjne. Wyposażono go także w wymienne ogniwo paliwowe i takież nadwozie (samochód miał modułową konstrukcję – przód nadwozia dawał się odłączyć, w efekcie czego powstawała niewielka kapsuła do jazdy miejskiej) oraz sterowanie za pomocą koniuszków palców (za pośrednictwem niewielkiej tarczy) w miejsce klasycznej kierownicy. Gwoździem programu pozostawał, rzecz jasna, napęd nuklearny, którego zastosowanie uzależniano jednak od opracowania wystarczająco lekkiego materiału chroniącego przed zgubnym wpływem radiacji. Przełom nie nastąpił, dlatego Seattle-ite XXI pozostał tylko modelem w skali 3/8.
Biorąc pod uwagę dość powszechną nieufność wobec energii jądrowej, wzmożoną jeszcze przez wypadki w Three Mile Island (1979), Czernobylu (1986) i Fukushimie (2011), dobrze się stało, że atomowe samochody nigdy nie stały się codziennością. Co zresztą nie znaczy, że nigdy już się nią nie staną – naukowcy z firmy Laser Power Systems wymyślili układ napędowy, w którym tor (umiarkowanie radioaktywny metal o liczbie atomowej 90) jest poddawany działaniu lasera, w efekcie czego powstaje ciepło używane następnie do wytwarzania pary, która z kolei napędza turbinowy generator elektryczny. Proste, prawda? A najpiękniejsze jest to, że osiem gramów toru zapewniłoby autu energię na 480 tys. km jazdy. Ładnie. Producenci samochodów już przyglądają się temu wielce obiecującemu pierwiastkowi, więc może w jakimś sensie kiedyś jeszcze doczekamy się atomowych aut.
wczytywanie wyników...
gazeo.pl to portal o instalacjach LPG. Znajdziesz tutaj informacje o tym, jaka instalacja gazowa w samochodzie jest najlepsza oraz które instalacje LPG można zamontować do aut z silnikami Diesla. Zamieszczamy najnowsze informacje o tendencjach cen LPG na świecie i w Polsce. Publikujemy praktyczne i rzetelne informacje dla wszystkich, dla których instalacje gazowe są codziennością. Dla nas instalacje gazowe to nie tylko praca - autogaz to nasza pasja.
Aby utworzyć konto Warsztatu, należy zgłosić dane firmy: 609-966-101 lub biuro@gazeo.pl